Jak widzicie mogłam wejść / jakoś / ale jutro mnie na pewno nie będzie....
Jakieś dwa lub trzy tygodnie temu mieliśmy z Marble serię dosyć niefortunnych treningów. Część elementów nie wychodziła nam w ogóle, a inne wychodziły mocno źle. Siwy zrobił się jakiś taki kanciasty i niekomunikatywny, wydziwiał, kiedy skakaliśmy, gonił węża i kombinował, kiedy jeździliśmy „na płaskim”, a ja miałam wrażenie, że nie dość, że wyglądamy mocno niezgrabnie, to połowa moich próśb i komend w ogóle do Marble nie trafia. Szybko uświadomiłam sobie, że, jak to zwykle bywa, to nie Marble robi coś źle, tylko ja sama, a jego zachowanie jest tylko efektem moich braków i niedociągnięć.
Jazda konna to jest takie trochę nieustające gonienie królika. Niby poprawne jeździectwo nie jest żadną tajemnicą, a po solidnej wstępie w dobrej rekreacji, przeczytaniu kilku rozsądnych książek i przesiedzeniu kilkudziesięciu w siodle godzin pod okiem mądrego trenera, posiada się już całkiem sporą część wiedzy niezbędną do poprawnego treningu. Rzecz w tym, że jest to wiedza teoretyczna, która w przeciwieństwie do wiedzy praktycznej znajduje się w głowie, a nie w ciele. Cały czas trzeba więc gonić królika i walczyć z powtarzającymi się błędami, kiedy uda się zapanować nad jednym, pojawia się kolejny i tak w kółko.
Przez ostatnie tygodnie podczas naszych treningów myślałam więc prawie wyłącznie o sobie – o swoim dosiadzie, o rękach, o łydkach, o łopatkach, o głowie, o klatce piersiowej, o nadgarstkach, o środku ciężkości, o plecach i o ciężarze ciała. Sama siebie przyłapywałam na tym, jak skupiając się na jednym elemencie, zaniedbuję inny. Myśląc o łydkach, zaniedbywałam łopatki, starając się rozluźnić w górnej partii ciała, opuszczałam ręce za nisko, koncentrując się na krzyżu i dosiadzie, opuszczałam głowę i patrzyłam pod nogi konia zamiast w kierunku jazdy i tak dalej. Dobrze wiem, że jednym z moich podstawowych problemów jest to, że podobnie jak Marble łatwo się dekoncentruję. Mamy fajny trening, Mar jest chętny, ja poukładana i pozbierana, a wszystko idzie nam jak z płatka, ale wystarczy, że On się spłoszy, zmęczy, albo zacznie kombinować, żebym, zamiast utrzymać swoją formę, zaczęła się szarpać sama ze sobą i próbowała na różne sposoby zebrać nas z powrotem do kupy, zamiast po prostu dalej robić swoje. Przez ostatnie tygodnie mocno nad tym pracowałam. Bez względu na warunki i nastawienie Marble, skupiałam się na sobie i na tym, by po prostu poprawnie pracować. Im bardziej Mar wydziwiał, tym częściej powtarzałam sobie w głowie, że im on jest gorszy, tym ja muszę być lepsza. Pracowaliśmy bardzo dużo w kłusie, próbując utrzymywać dobre tempo i rozluźnienie. Skupialiśmy się też na przejściach, bo są to elementy, w których najczęściej coś mi się sypie.
Przestaliśmy z Marb walczyć ze sobą, bo ja przestałam się koncentrować na tym, co on robi nie tak, jak bym chciała, a zamiast tego zaczęłam zastanawiać się, co ja robię źle, że pozwalam mu wydziwiać, albo uniemożliwiam prawidłową pracę. Nasze treningi zaczęły być coraz bardziej jednostajne, spokojne, przewidywalne. Powtarzamy te same elementy – wolty, przejścia, przekątne, zmiany kierunku, serpentyny i przejazdy przez cavaletti. W jeździectwie oczywiście nic nie dzieje się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a przed nami wciąż masa pracy – powolnej, spokojnej i systematycznej. Nie rozwiązałam z dnia na dzień wszystkich swoich problemów i nie poprawiłam wszystkich błędów, a Marble nie stał się nagle koniem grand prix, niemniej jednak mam wrażenie, że dzięki tej prostej zmianie optyki i skupieniu wzroku na sobie samej i swoich własnych błędach, zamiast na oczekiwaniach wobec konia, zaczęłam czuć, że robimy postępy z jazdy na jazdę. Maleńkie, ale jednak postępy.
#Sus
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz